„Goldfinger”, reż. Guy Hamilton, 100 min, 1964, Wielka Brytania, USA
Nie wszystko złoto, co się świeci, ale „Goldfinger" na pewno nie jest podróbką. Stworzony z najszlachetniejszego Bondowskiego kruszcu film kończy w tym roku 60 lat. Dopiero ten trzeci odcinek serii, wypełniony absurdalnymi, ale też niesłychanie widowiskowymi sekwencjami, na dobre uformował mit Bonda jako arcybohatera lat 60. Sean Connery to do dziś synonim gwałtownej, groźnej męskości, poczucia humoru i instynktu zabójcy. Pogoń za przemytnikiem złota Goldfingerem (legendarna kreacja Gerta Fröbego) to nie tylko obowiązkowa podróż przez kraje i kontynenty, ale też wyzwanie dla wyobraźni wymagające od widza zawieszenia niewiary.
Zimnowojenne napięcie ustępuje tu miejsca fantazji o bogatych złoczyńcach, zmysłowych kobietach i samochodach wypełnionych śmiercionośnymi gadżetami, a wszystko to otrzymujemy w pakiecie z rasowymi stereotypami (niemy Azjata ścinający głowy kapeluszem!) i kontrolowaną mizoginią. Bond jest najlepszy i najgorszy jednocześnie, ale kto będzie w stanie oprzeć się sile agenta Jej Królewskiej Mości, kiedy z kinowych głośników popłynie tytułowa piosenka Johna Barry’ego śpiewana przez Shirley Bassey?
Sebastian Smoliński / opis festiwalowy