„Diuna”, reż. David Lynch, 137 min, 1984, USA, Meksyk
Epicka wpadka, osobliwy eksperyment czy campowe mistrzostwo science fiction? Każde z tych określeń jest prawdziwe. W „Diunie” Lynch skonfrontował się z (jak wydawało się do niedawna) nieadaptowalną prozą Franka Herberta, komponując dekadencką wizję wydarzeń na planecie Arrakis. Brutalność miesza się tu z mistyką, a barok scenografii z turpizmem pragnących Przyprawy ciał, dając namiastkę psychodelicznej atmosfery dobrze znanej fanom późniejszej twórczości reżysera. Każdy wygląda tu jak postać z innej sennej fantazji: unoszący się w powietrzu odwłok Barona Harkonnena zdaje się wyjęty z wyobraźni Cronenberga, a Paul Atryda o niewinnej twarzy Kyle’a MacLachlana zostaje skontrastowany z Feydem Rauthą, w którego wcielił się Sting, co do dziś stanowi jeden z najbardziej intrygujących castingowych wyborów w historii kina. Wszystko to przy muzyce Toto i Briana Eno. Choć adaptacja okazała się kasową porażką, a efekty specjalne mogą dziś budzić ironiczny uśmiech, warto dać się ponieść tej zuchwałej, hipnotycznej wizji.
Joanna Najbor